Gdy
obudziła się kilka minut po siódmej, Lucjusza już nie było. Nie
zdziwiło ją to zbytnio. Wstała i poszła do łazienki. Wzięła
szybki, zimny prysznic i jeszcze z nieco wilgotnym ciałem wróciła
do sypialni, aby się ubrać. Ułożyła włosy, włożyła na palec
rodowy pierścień Black'ów i zrobiła makijaż. Była gotowa do
wyjścia. Rzuciła ostatnie spojrzenie na swoje odbicie w lustrze i
pospiesznym krokiem zeszła po dużych, marmurowych schodach do
salonu. Skrzat domowy natychmiast się przed nią pojawił i ukłonił
nisko, z szacunkiem.
- Muszę
wyjść. - Powiedziała wysokim, lodowatym wręcz tonem, tak
doskonale pasującym do jej arystokratycznego, czysto-krwistego
pochodzenia. - Kiedy moja siostra się obudzi, przekaż jej, że
proszę ją, by na mnie zaczekała i zapytaj, co chcę zjeść na
śniadanie. Podczas mojej nieobecności masz ją traktować, jakbym
to była ja, zrozumiano?
- Tak
jest, proszę pani. - Skrzat ukłonił się niziutko.
- Możesz
odejść.
-
Dziękuję, proszę pani. - Ukłonił się jeszcze kilkakrotnie i
zniknął.
Nie
czekając już dłużej, deportowała się i ona. Za dwie minuty
miała wybić równa ósma.
Stanęła
przed czarnymi drzwiami jego mieszkania. Wyciągnęła drżącą rękę
i zapukała. Okolica, w której się właśnie znajdowała, była
zamieszkana przez samych czarodziejów. Doskonale zdawała sobie
sprawę z tego, że zatrzymał się tu tylko na jakiś czas...
Drzwi
otworzyły się niemal od razu, tak gwałtownie, że kobieta aż
odskoczyła. Ich spojrzenia spotkały się na krótką chwilę,
Narcyza jednak szybko odwróciła wzrok, nieco zakłopotana i
onieśmielona. Przesunął się, zapraszając ją gestem ręki do
środka. Weszła więc.
- Witaj,
Narcyzo... - Jego głos był zimny, w każdym słowie wyczuwała
władczość. Po plecach przebiegły jej ciarki. - Co cię do mnie
sprowadza? Raczej nie jesteś moim częstym gościem...
Mieszkanie
było ciemne i nieprzyjemne niczym lochy. Chłód, który tu panował
sprawiał, że Narcyza lekko drżała. Zaprowadził ją do pokoju, w
którym stały jedynie dwa fotele oraz niewielki stolik i nakazał,
by usiadła na jednym z nich. Zrobiła to, a on zajął ten drugi i
wbił w nią swój uważny, świdrujący wzrok. Nie wiedziała, co ma
powiedzieć, od czego zacząć... Ręce drżały jej z nerwów, jego
obecność ją przytłaczała. Wbijała wzrok w podłogę,
nieświadomie zaciskając pięść. Bała się, że gdy zacznie mówić
jej głos będzie drżał i pokaże, jak bardzo się boi.
- Chodzi
o Bellatrix... - Zaczęła w końcu cicho. Wiedziała, że on
doskonale rozumie jej słowa. - Przepraszam, że zawracam ci głowę,
Lordzie, ale... Tylko ty...
Urwała,
głos uwiązł jej w gardle. Tylko on co? Tylko on mógł jej pomóc,
tak? A czemu niby miałby jej pomagać? On, Tom Riddle, wielki Lord
Voldemort. Ten, który każdego dnia zabiera jej męża, niszczy
życie. Czemu ma ci pomóc, głupia? On nikomu nie pomaga! -
powtarzał złośliwy głosik w jej głowie. Żałowała, że tu
przyszła. Najchętniej uciekła by stąd jak najszybciej, jak
najdalej...
- Tylko
ja...? - Dopytywał się. Nagle wstał, a Narcyzie serce podeszło do
gardła. Wyszedł gdzieś, a po krótkiej chwili wrócił. Podał jej
kieliszek wypełniony czerwonym płynem. - Wino. Słodkie. Takie jak,
z tego co wiem, lubisz najbardziej...
- D...
Dziękuję... - Przyjęła od niego kieliszek, wciąż bojąc się
podnieść wzroku.
- Wypij.
Może wtedy język trochę ci się rozplącze. - Poradził jej,
stawiając jeszcze pełną butelkę na stoliku, tuż przed nią. On
również trzymał w ręce kieliszek, ale nie pił z niego. Narcyza
powoli przyłożyła go do ust i upiła łyk. Wino smakowało
wybornie. Dokładnie takie, jakie lubi najbardziej.
- Jak
mówiłam, chodzi o Bellatrix... - Zaczęła ponownie. Tom dolał do
jej pustego naczynia. - Wczoraj przyszła do mnie... Ona...
Dowiedziała się, że jest w ciąży.
- To
chyba dobrze... Nie rozumiem, w czym miałbym ci pomóc. Co cię
niepokoi, Narcyzo? - Jego głos znowu wzbudził w niej nieprzyjemny
dreszcz. Pociągnęła duży łyk wina.
- Ona
nie chcę tego dziecka.
- Wciąż
nie rozumiem w czym mogę ci pomóc...
- Nie
wiem, czy zdołam ją przekonać, by go nie usuwała, ale ciebie,
panie... Posłucha na pewno. - Po raz pierwszy od kiedy tu weszła
odważyła się unieść wzrok i spojrzeć przez chwilę w jego oczy.
Na twarzy gościł mu przyczajony, ironiczny uśmieszek.
-
Miałbym ją przekonać, żeby nie usuwała ciąży? - Niemal syknął.
- T...
Tak. - Potaknęła.
- Po co?
- Lord zbił ją nieco z tropu. - Załóżmy, że uda mi się ją
powstrzymać. I co ja z tego będę miał? Stracę najwierniejszą
Śmierciożerczynię przynajmniej na rok.
Zapadła
cisza. Narcyza nie wiedziała, co miałaby na to odpowiedzieć. Mięła
jedynie w dłoniach zielony materiał sukienki.Nie powinna była tu przychodzić, powinna była się domyślić, zorientować, że to nic nie da...
- P...
Przepraszam. - Wyszeptała wreszcie, przerywając milczenie.
-
Mógłbym ci pomóc... Ale nic za darmo. Musiałbym coś z tego mieć.
- Spojrzała na niego pytająco. Czego mógł chcieć? Co ona mogłaby
my dać? Mógł mieć wszystko, czego chciał. - Chciałbym mieć
ciebie.
Kobieta
nie zrozumiała, o co mu chodzi. Chciał by dołączyła do
Śmierciożerców? Ona? Czy może... Nie, to niemożliwe.
- W
jakim... Sensie? - Odważyła się spytać.
- Nie
wśród Śmierciożerców. Do tego niezbyt się nadajesz. Ciebie,
jako kobietę. Jedna noc, Narcyzo, w zamian za życie twego
siostrzeńca lub siostrzenicy.
- Ale...
Przecież Lucjusz... Nie mogę... Mam męża!
-
Doskonale o tym pamiętam, ale dziękuję za przypomnienie.
Życie
dziecka jej siostry za jedną, jedyną noc spędzoną z Tomem
Riddle'm. Nie. Nie za jedną noc. Życie tego dziecka w zamian za jej
małżeństwo. Czy była gotowa na takie poświęcenie? Przed oczami
stanął jej Lucjusz. Jeszcze mieli szansę, by wszystko naprawić.
Nie, nie mogła... Nie potrafiła... Po policzkach spłynęły jej
łzy. Wstała, wypuszczając z ręki kieliszek, który z trzaskiem
rozbił się o zimną podłogę.
- Nie
mogę... - Wydukała, wybiegając z pokoju.
- Jesteś
słaba, Narcyzo. - Usłyszała jeszcze jego głos. - Bardzo słaba.
Szła
przed siebie, z oczami wciąż mokrymi od łez. Słowa Toma huczały
jej w głowie. Tak, była słaba. Obdarzyła miłością Lucjusza,
Bellę, Andromedę, a nawet Syriusza. A im więcej kochała, tym
bardziej traciła siły, stawała się łatwiejszym celem. Pokochała
już nawet to cholerne dziecko!
Włóczyła
się obcymi uliczkami, przeklinając cały świat i siebie samą. W
końcu, gdy już udało jej się uspokoić, postanowiła wrócić do
domu. Belli nigdzie nie było. Narcyza poczuła, że ogarnia ją
przerażenie. A więc było za późno... Wezwała swojego skrzata.
- Gdzie
moja siostra?! - Rzuciła oskarżycielskim tonem, a stworek skulił
się.
- Pani
Lestrange kazała przekazać, że została wezwana przez Czarnego
Pana. Skrzatek nie wie, kiedy pani Lestrange wróci.
Zrobiło
jej się słabo. A więc to już... Wyszła bez słowa do ogrodu. Łzy
cisnęły się jej do oczy, strach ściskał gardło. Przegrała...
-
Narcyza! - Usłyszała znajomy głos. Nie wiedziała, ile już tak
siedziała, ale zaczęło się ściemniać, więc mniemała, że
około kilku godzin. Bella usiadła obok niej. - Pomożesz mi?
- W
czym? - Jej głos brzmiał dziwnie obco.
- Urodzę
to dziecko.
- Co?
- Urodzę
je. - Powtórzyła.
-
Bella... - Uściskała ją. - Zrobię wszystko, żeby ci pomóc.
Znów
spędzały ze sobą mnóstwo czasu. Ciąża Bellatrix przebiegała
idealnie. Jej obowiązki Śmierciożerczyni przejęli teraz Rudolf i
Lucjusz. Dla Narcyzy oznaczało to niemal zupełną izolację od
męża. W sumie i tak nie rozmawiali. Tylko nocą, szczególnie gdy
go nie było, umierała ze strachu i tęsknoty za jego dotykiem,
słowami, dawną czułością...
Bellatrix
była w piątym miesiącu. Miała już wyraźnie zaokrąglony brzuch
i można by powiedzieć, że praktycznie zamieszkała w Dworze
Malfoy'ów. Spała już, gdy pojawił się jej mąż i Severus.
Narcyzę zaniepokoiło, że nie ma z nimi Lucjusza. W końcu to była
ich wspólna misja. Miny mężczyzn mówiły same za siebie. Stało się coś złego.
- No co
jest? - Zniecierpliwiła się. - Gdzie Lucjusz?
-
Narcyzo... - Pierwszy odezwał się Severus. - Lucjusz... Jest w
świętym Mungu... W kiepskim stanie.
- C...
Co? Co się stało?! - Ogarnęło ją przerażenie. - Co się stało
mojemu mężowi?!
-
Uspokój się...
- Nie,
Severusie! - Krzyknęła. Podeszła do niego i chwyciła go za czarną
szatę. - Co z moim mężem? NO MÓW, TY SUKINSYNIE! CO MU
ZROBILIŚCIE?! CO?!
Pozwolił,
by obkładała go pięściami tak długo, ile miała w sobie siły. W
amoku nie zauważyła nawet, że Bella się obudziła. Gdy wreszcie
nie mogła już ruszać rękami, poddała się. Jej głowa opadła
bezwładnie na ramię mężczyzny, który ją objął.
- Co mu
jest? - Załkała żałośnie, kryjąc twarz w jego szacie.
- Było
nas zbyt mało. Zaatakowali niespodziewanie. Lucjusza trafiło jakieś
zaklęcie, odrzucony do tyłu uderzył głową o ścianę, a przy
upadku jeszcze raz, o ziemię. Jest nieprzytomny.
- Chcę
do niego iść. Zabierz mnie tam, Sev, proszę.
- Idę z
wami. - Odezwała się natychmiast Bellatrix.
- Nie.
Ty zostaniesz z Rudolfem, tutaj. - Sprzeciwiła się stanowczo
Narcyza. - Idziemy, Sev.
Chwyciła
go za rękę, a ten deportował ich do szpitala świętego Munga.
Odnaleźli medyka, który zajął się Lucjuszem. Po krótkiej
rozmowie pozwolił, by Narcyza weszła do męża. Leżał na łóżku,
okryty białą, szpitalną pościelą. Miał zabandażowaną głowę.
Wyglądał trochę tak, jakby spał. Narcyza usiadła na krześle
przy łóżku i delikatnie ujęła jego dłoń w swoją. Wpatrywała
się w bladą, zastygłą twarz swojego męża, a z oczu wyciekały
jej łzy. Dłonią delikatnie gładziła jego policzek.
-
Lucjusz... - Szepnęła, błagając w duchu, by zareagował. Żadnej
reakcji z jego strony jednak nie było. - Proszę cię... Nie
zostawiaj mnie...
Od Autorki.
Trzeci rozdział, chyba trochę zbyt dramatyczny, już jest! Mam nadzieję, że z czasem zainteresowanie wzrośnie i publikowanie tego ff tutaj nabierze jakiegoś sensu... :3
Trzeci rozdział, chyba trochę zbyt dramatyczny, już jest! Mam nadzieję, że z czasem zainteresowanie wzrośnie i publikowanie tego ff tutaj nabierze jakiegoś sensu... :3
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz