wtorek, 12 sierpnia 2014

"Kocham Cię trochę za mocno". Rozdział II


           W nocy ze snu zbudził ją krzyk. Zerwała się nagle, przerażona. Rudolf, który również się obudził, spojrzał na nią pytająco. Nie zwracając na niego uwagi wybiegła z pokoju i wpadła do sypialni siostry. Zapaliła pospiesznie lampkę i spojrzała na nią. Siedziała na łóżku, dysząc ciężko, z twarzą mokrą od łez. Podeszła do niej.
- Co się stało? Dlaczego krzyczałaś?
- To tylko sen... - Pokręciła głową, ocierając dłonią twarz. - Przepraszam, Bella. Nie chciałam cię obudzić.
- Wiem... Wiem, Cyziu... - Przytuliła siostrę.
- Bellatrix... - Jej głos drżał coraz bardziej. - Widziałaś się z Lucjuszem?
- Tak... Był tu niedawno.
- Naprawdę? - Blondynka uniosła brew z zaciekawieniem.
- Pijany. - Dokończyła. - Źle się bez ciebie trzyma. On cię nie chcę skrzywdzić, Cyzia. Zrozum to!
- Wiem... To znaczy... Czasem budzi we mnie strach.
- To nie on, tylko twoja wyobraźnia. On cię nie skrzywdzi. Nie lubię go, to fakt. Ale wiem, że nie zrobi niczego, co mogłoby ci zagrażać.
- Myślisz, że powinnam wrócić?
- Zrobisz to, kiedy będziesz gotowa. To ty musisz to czuć. Stąd nikt cię nie wygania, możesz tu być tak długo, jak tylko chcesz. - Bella pogładziła ją po włosach.

           Korzystała z gościnności siostry jeszcze przez niecały tydzień. W końcu jednak postanowiła, że musi wrócić do domu. Może faktycznie Lucjusz wcale nie ma żadnego romansu i nie chcę się jej pozbyć? A ona wszystko sobie wymyśliła? Ostatnio faktycznie się od siebie oddalili. Nie poświęcał jej zbyt dużo czasu, był oziębły i tajemniczy. A ona żyła w ciągłym strachu, że w końcu, któregoś dnia nie wróci do domu... I stąd to wszystko...
           Niewiele się jednak zmieniło. On wracał coraz później i coraz częściej go nie było. Ona potrafiła całymi dniami siedzieć w pokoju lub w ogrodzie, pogrążając się we własnych myślach. Tak było i tym razem. Niebo pokrywały ciężkie chmury, zwiastujące deszcz, mimo to jednak wyszła do ogrodu. Z całej posiadłości, to właśnie ogród był jej ukochanym miejscem. Był ogromny i idealnie zadbany. Zieloną trawę przycięto równiutko, podobnie jak wszelkie krzewy i żywopłot. Usiadła na niewielkiej, brązowej ławeczce, w pobliżu fontanny. Wsłuchiwała się w kojący szum wody. Z nieba zaczęły spadać pierwsze, niewielkie na razie krople deszczu, które jednak z każdą chwilą stawały się coraz większe i było ich coraz więcej. Kobieta jednak zdawała się ich nie zauważać. Siedziała bez ruchu na ławce, pozwalając, by deszcz moczył jej ubranie, skórę i włosy, by rozmazał jej i tak leciutki makijaż... Zupełnie, jakby miało ją to oczyścić z wyjątkowo podłego grzechu. Nie wiedziała, ile tak siedziała. Z zamyślenia wyrwał ją dopiero głos Lucjusza, który potrząsał nią lekko. Spojrzała na niego zdziwionym, zagubionym wzrokiem.
- Narcyza, słyszysz mnie?! - Powtarzał uporczywie.
- Słyszę... - Szepnęła. Wydawało jej się, że swoją odpowiedzią przyniosła mu niesamowitą ulgę.
- Wystraszyłaś mnie. - Chwyciła ją w ramiona i uniósł, przyciskając do siebie mocno. - Tak strasznie...
           Zaniósł ją prosto do łazienki, gdzie ściągnął z niej przemoczone ubrania i wytarł mokre ciało. Potem przyniósł jej suche ubranie, a gdy je założyła, zaniósł ją do sypialni. Nakazał skrzatowi przynieść pani Malfoy gorącą herbatę z cynamonem, taką, jaką lubiła najbardziej. Pocałował ją w czoło i wyszedł. Znowu ją zostawił. Samą. Znowu nic nie rozumiał...




           Poczuła na ramieniu jego palce. Przeszedł ją nieprzyjemny dreszcz obrzydzenia. Mężczyzna odgarnął z jej twarzy długie, czarne loki i ustami zaczął błądzić po jej policzku, szukając ust, które tak zawzięcie chciała przed nim schować. Na Merlina, zaraz zwymiotuje, niech on wreszcie przestanie! Ale on nie miał takiego zamiaru. Odwrócił ją na plecy. Nie miała wyboru, jeśli nie będzie robić problemów, to wszystko szybciej się skończy. Rudolf chciał potomka. Pragnął go nieustannie już od jakiegoś czasu. A ona, jako jego żona, miała obowiązek mu go dać. Choć szczerze nie chciała mieć dziecka, nie wyobrażała sobie siebie w roli matki. Przez cały czas miała zamknięte oczy, powstrzymując łzy. Być może on ją nawet kochał, tego nie wiedziała. Ona się go jedynie brzydziła. Budził w niej odrazę. Jej oddech był dla niej torturą, która nie mogła równać się z nawet najmocniejszym cruciatusem.
           Cały czas starała się myśleć o Narcyzie, by choć trochę zapomnieć o tym, że właśnie kocha się z własnym mężem. Miała nadzieję, że Lucjusz o nią dba. Jutro musi ją odwiedzić, koniecznie.


           Przez ostatni miesiąc życie Narcyzy przypominało bardziej wegetację. Scenariusz wciąż się powtarzał. Ona była nieszczęśliwa, Lucjusz niczego nie rozumiał... Bellatrix często ją odwiedzała. Severus również był dość częstym gościem w ich domu. Tylko jej mąż coraz częściej go unikał. Bolało ją to.
          Był kwietniowy wieczór. Deszcz zawzięcie siekł w szyby, a wiatr huczał głośno. Siedziała w salonie, oczywiście sama i czytała książkę, na której tak naprawdę zbytnio się nie skupiała. Ogień w kominku strzelał cicho, przebijając się przez hałas deszczu i wiatru. Nagle usłyszała dźwięk, który towarzyszył teleportacji. Oderwała wzrok od książki i leniwie go uniosła, przekonana, że to Lucjusz. Jakież było jej zdziwienie, gdy zobaczyła, że na środku pokoju stoi Bellatrix. Roztrzęsiona i zapłakana. Natychmiast zerwała się z kanapy i szybkim krokiem do niej podeszła.
- Bella? Co się dzieje? - Starała się ją jakoś uspokoić.
- Pomóż mi... - Wyjęczała tamta. - J... Ja jestem... W ciąży...
           Ledwo dokończyła to zdanie i wybuchła niekontrolowanym płaczem. Narcyza przytuliła ją mocno, głaszcząc po ciemnych lokach.
- Ależ, kochanie... To wspaniała wiadomość! - Zapewniła ją ze spokojem.
- Ale Narcyza! Ja nie chcę tego dziecka, rozumiesz? Nie chcę go urodzić, nie chcę go wychowywać... Nie chcę... - Wydukała.
- Chodź, siadaj... - Posadziła siostrę na kanapie i usiadła przy niej. - Teraz tak mówisz, bo się po prostu przestraszyłaś. Ale kiedy je urodzisz, weźmiesz na ręce... Będziesz szczęśliwa. A pomyśl tylko, jak się Rudolf ucieszy...
- Co on mnie obchodzi? Nienawidzę go, rozumiesz? Nigdy go nie kochałam, nigdy nie chciałam zostać jego żoną... A już na pewno nigdy nie chciałam urodzić mu dziecka!
- No już, cicho... Nie denerwuj się, proszę. - Starała się uspokoić roztrzęsioną siostrę, choć nie dawało to żadnych, większych efektów. - Zostań na noc. Tak będzie lepiej.
- Mogę? - W oczach Belli pojawiła się nadzieja, jakby zmieniła się nagle w pięcioletnie dziecko.
- Możesz tu spać, kiedy tylko chcesz. - Zapewniła ją.
           Była jej wdzięczna. Wiadomość o dziecku zupełnie ją dobiła. Co tu dużo kryć, nie chciała go. Zajęła pokój, który dała jej Cyzia. Mimo, że się położyła, nie mogła zasnąć, wciąż zastanawiając się, co ma zrobić. Ciąża oznaczała odejście od roli Śmierciożerczyni, przynajmniej na rok. Nie chciała tego, to przecież było dla niej tak cholernie ważne...
           Narcyza przysunęła sobie fotel bliżej kominka i wpatrywała się niewidzącym wzrokiem w gorące, czerwone języki ognia, które raz za razem lizały drewno. Bella w ciąży, tego się nie spodziewała. Ale skoro już się stało... Nie pozwoli jej, by usunęła to dziecko. W końcu ma warunki, może je wychować. A ona pomoże jej, jak tylko będzie umiała. Nie chciała, by tamta później żałowała swoich czynów, a była przecież od tego, by pohamować narwany charakter siostry. Tylko ona, nie licząc oczywiście Czarnego Pana, potrafiła ją uspokoić, przekonać do czegoś. Nie zawsze jej to wychodziło, owszem. Czasem było to naprawdę bardzo, bardzo trudne, a niejednokrotnie omal nie dostała cruciatusem. Ale mimo wszystko była jedyną osobą, która mogła odwieść Bellatrix od tego szalonego pomysłu. Choć...
            Nagle w głowie kobiety zaświtała pewna myśl. Początkowo zupełnie nie brała tego poważnie, ot zwyczajny, głupi pomysł, spowodowany nagłą bezsilnością. Jednak po krótkim upływie czasu stawało się to dla niej coraz realniejsze. Była zdeterminowana, by wesprzeć siostrę i nie pozwolić, by w akcie swojej głupoty skrzywdziła jej siostrzeńca, bądź siostrzenicę. Jeśli będzie musiała wykorzystać swój pomysł, zrobi to. Może nie należał on do najbezpieczniejszych, nie był też fair w stosunku do Belli, ten jeden, jedyny raz jednak mogła zaryzykować.
            Wysłała list, w którym prosiła go o spotkanie. Zgodził się, napisał, by przyszła do jego mieszkania nazajutrz, około ósmej rano. Tej nocy nie mogła spać, wciąż zastanawiała się, co mu powie, jak się wytłumaczy. Spoglądała od czasu do czasu na śpiącego obok Lucjusza. Słabe, srebrne światło księżyca, wpadające przez okno oświetlało jego twarz, nadając jej bladego, może nawet nieco upiornego wyglądu. Westchnęła cicho, odwracając się na bok. Wyciągnęła jedną rękę i pogładziła jego chłodny policzek. Uśmiechnął się przez sen, jakby jej dotyk miał magiczną moc uszczęśliwiania. Usta kobiety również wygięły się na moment w uśmiechu, który jednak szybko zniknął. Odsunęła się i wpatrzyła w okno.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz